Z NASZYCH WYDAWNICTW
Anna Grzywacz, z domu Młodawska
Jak moja rodzina znalazła się w Gdyni.
Mój ojciec był rodowitym warszawiakiem urodzonym na Mokotowie. Chociaż moja mama urodziła się w Sosnowcu, to jej rodzice pochodzili również z Warszawy. Rodzice zawarli związek małżeński 10 lutego 1929 roku. Ojciec, nie mogąc otrzymać pracy w okolicach Warszawy, przyjechał do Gdyni w 1931 roku. O Gdyni wiedział dość dużo, ponieważ służył w Marynarce Wojennej w Modlinie, a potem w Pucku.
Moja rodzina składała się z pięciu osób:
– ojciec Marian Młodawski– urodzony 24 września 1904 roku w Warszawie
– matka Józefa Młodawska z domu Skowrońska – urodzona 24 marca 1905 roku w Sosnowcu
– brat Jerzy Młodawski – urodzony 9 stycznia 1930 roku w Nowym Dworze Mazowieckim
– ja, Anna Grzywacz z domu Młodawska – urodzona 23 maja 1931 roku w Sosnowcu
– siostra Irena Wojtczyk z domu Młodawska – urodzona 17 maja 1933 roku w Gdyni.
Mój ojciec przyjechał do Gdyni sam. Kiedy już dostał pracę, mieszkanie i zarobił na bilety dla mamy, brata i dla mnie (miałam wówczas dwa miesiące), ściągnął nas do Gdyni. Naszym pierwszym miejscem zamieszkania było Obłuże, następnie Oksywie Górne, a w końcu Oksywie – bloki PAGED.
Mieszkanie było bardzo ładne i duże, chociaż składało się tylko z jednego pokoju, kuchni, zabudowanego przedpokoju i toalety. W pokoju znajdowały się: łóżko małżeńskie, toaletka, leżanka, stół, sześć krzeseł, kredens, stolik i dwa fotele wiklinowe. Z siostrą miałyśmy jeszcze wydzielone miejsce na wózek z lalkami i zabawkami. Mimo takiego zagracenia było jeszcze dużo miejsca do swobodnego poruszania się.
Było nam tam bardzo dobrze, ale cieszyliśmy się krótko, bo w 1939 roku wybuchła wojna. Mój brat w 1939 roku ukończył drugą klasę i we wrześniu miał pójść do trzeciej. Ja ukończyłam pierwszą i miałam pójść do drugiej. Siostra chodziła do przedszkola.
Nie bardzo obchodziły nas przygotowania do wojny. Byliśmy zainteresowani wyjazdem i zobaczeniem po raz pierwszy dziadków ze strony mojej mamy. Cały lipiec spędziliśmy z dziadkami w Niwce – dzielnicy Sosnowca. Po powrocie z wakacji do domu zaczął się duży ruch. Mamusia przygotowywała nas do szkoły, a całą rodzinę do wojny. Chodziła na kursy sanitarne i pierwszej pomocy. Z tego, co najbardziej pamiętam, to szycie masek i pieczenie sucharów. Było ich w domu kilka woreczków.
Kupowała mamusia również żywność, zaklejała taśmami szyby. Pierwszego września rano mamusia obudziła nas słowami: „Wstawajcie, jest wojna!” Usłyszeliśmy straszny ryk syren, latanie samolotów i bombardowanie portu. Nasz ojciec był w pracy – pracował jako tokarz w Warsztatach Marynarki Wojennej na Oksywiu. Zaczęliśmy wynosić do piwnicy pościel, materace, żywność oraz nasze ukochane lalki, z którymi nie chciałyśmy się rozstać. Pod wieczór mój ojciec przyprowadził ciocię z tobołkami, a sam wrócił do portu. Od niego dowiedzieliśmy się, co działo się w porcie, ile jest trupów, rannych i potopionych okrętów.
Któregoś dnia nie poszedł, bo już nie można było wyjść z domu i nie było czego w porcie ratować. Jako ośmioletnie dziecko dobrze zapamiętałam pierwsze dni wojny. Wojna na moim osiedlu to duża ilość bydła na polu – nie dojona, nie pojona okropnie ryczała. Bydło było bezpańskie; wojsko zabijało je dla własnych potrzeb i dla ludności cywilnej. W naszym bloku w pralni wojsko zrobiło sobie kuchnię. Odchodząc do niewoli lub cofając się pozostawiło, a raczej rozdało całą żywność ludziom. Tak, że jak na pierwsze dni wojny byliśmy dobrze zaopatrzeni w żywność, której nigdy nie było nam dane wykorzystać.
W czasie wojny dzieją się różne rzeczy, np. rodzą się dzieci. W naszej klatce jedna z sąsiadek urodziła dziewczynkę, a druga czekała na rozwiązanie. Mężowie obu byli w wojsku. W wolnych chwilach, przeważnie w nocy, wpadali do domu. Dziecko, które się urodziło, trzeba było ochrzcić, więc mój ojciec z babcią urodzonego dziecka poszli do kościoła. Zapakowali dziecko w wózek i gdy przestali strzelać – biegli drogą, kiedy zaczęli bombardować – leżeli w przydrożnym rowie. W kościele nie byli sami. Było tam kilka matek, które nie miały chrzestnych rodziców. Mój ojciec, na zmianę z panem kościelnym, wszystkie te dzieci ochrzcili. Powrót do domu był jeszcze gorszy, ale szczęśliwie wrócili. Byłam u księdza proboszcza w kościele św. Michała Archanioła, chciałam zdobyć nazwiska tych dzieci, ale dokumentów od 1 do 19 września nie ma. Prawdopodobnie te dzieci w ogóle nie zostały wpisane w księgę, albo dokumenty zaginęły w czasie zawieruchy wojennej.
Teraz wiem dlaczego po wojnie żadne z tych dzieci nie szukało swoich chrzestnych. Mój ojciec wciąż liczył, że któreś się odezwie. W czasie bombardowań jakiś odłamek pocisku uderzył w nasz pokój. Dużych szkód nie zrobił, wyleciało tylko całe okno. Nasz blok ocalał, ale blok przed nami cały spłonął. Mój ojciec, będąc strażakiem Ochotniczej Straży Portowej, wraz z wojskiem próbowali go gasić, ale ostrzał był tak silny, że nie można było głowy wystawić, a Niemcy całe nasze osiedle mieli oświetlone jak pochodnią.
Całe dnie i noce nie wychodziliśmy z piwnicy, tylko nasza mama biegła na piętro, żeby nam chociaż gorącej kawy lub herbaty przynieść. Co robiliśmy w piwnicy? Otóż bez przerwy modliliśmy. To modlitwa dodawała nam otuchy i wiary, że przeżyjemy. Moja młodsza, sześcioletnia siostra, nawet przez sen, kiedy ciocia przestawała mówić „zdrowaśki”, wołała: „Ciocia, mów pacierz!”
Najdzielniejszymi kobietami były moja mama i babcia sąsiadów. Wszyscy, którzy byli w piwnicy, bardzo się z ich zdaniem liczyli. Babcia znała trochę język niemiecki. Front był coraz bliżej. Dzień przed wkroczeniem Niemców ktoś otworzył drzwi do klatki i wrzucił granat. Huk był straszny, dym i zapach prochu. Następnego dnia rano otworzyły się drzwi, wpadło dwóch Niemców z bronią i zaczęli krzyczeć: „Mężczyźni, wychodzić!” i „Ręce do góry!” Przez całą tę noc przy drzwiach do piwnicy czuwała babcia z moją mamą.
Mój ojciec i wujek byli przygotowani do niewoli. Leżeli ubrani w płaszczach i mieli małe walizeczki8 z żywnością. Kiedy ojciec wyskakiwał z piwnicy, to podał mamie rękę na pożegnanie, a żołnierz przejechał po ich rękach bagnetem. Moja mama nawet nie poczuła bólu i dopiero ciocia jej powiedziała, że ma skaleczoną rękę i że leci jej krew. Po podaniu sobie rąk rodzice mieli wspólną bliznę.
W południe Niemcy przeszukali wszystkie piwnice, czy nie ukrywają się wojskowi i mężczyźni. Z całego bloku został tylko jeden mężczyzna – staruszek. Okropny to widok samych kobiet i dzieci. Patrolujący niemiecki żołnierz, mówiący czystą polszczyzną, powiedział mamie, że jeśli ojciec nie był wojskowym, to za kilka dni wróci i dał mamie dość dużą świecę, bo nie mieliśmy światła. Prawdopodobnie był gdańszczaninem.
Wspominałam o rodzeniu się dzieci. Po wkroczeniu wojsk urodziło się drugie dziecko (chłopczyk) państwu Włodarczykom. Mąż pani Włodarczykowej był w wojsku. Z drugiej klatki przyszła sąsiadka z wiadomością, że nie żyje, że wszystkich polskich żołnierzy znoszą na pole przed kościołem św. Andrzeja Boboli na Obłużu. Moja mama z bratową poszły go szukać. Trupów była ogromna ilość: kładli ich jeden na drugiego, trudno było rozpoznać ciało z wyglądu, ponieważ swoich żołnierzy Niemcy sprzątali od razu, a polskich po kilku dniach. Wrzesień był bardzo ciepły, więc ciała się zmieniały i brzydko pachniały. Moja mama każdego przewracała, wyciągała dokumenty i sprawdzała nazwiska. Moja ciocia siedziała na murku i błagała, żeby mama przestała, ale mamusia nie dawała za wygraną dopóki razem z dokumentami nie wyciągnęła własnej zakrwawionej ręki. Wróciły do domu wykończone. Na szczęście pani Włodarczykowej o śmierci jej męża nikt nie powiedział, bo po kilku dniach ktoś przyniósł kartkę od jej męża, że żyje i że zabrali go do niewoli.
Jako dziecko pierwszy raz widziałam taki ogrom zabitych ludzi, zabitego bydła, bo kule i jego nie omijały. To wszystko pod wpływem ciepła zaczęło się rozkładać. Naszych ojców nie było, a całymi dniami prowadzili wojsko uszeregowane w czwórki do niewoli – wśród nich byli i ranni, którzy mogli chodzić. Dopiero teraz wiedziałam, co to jest wojna. Ale to był dopiero początek.
Nikt nam nie mówił co mamy robić. My, dzieci, same zaczęłyśmy zbierać broń, kulki, hełmy, manierki, bagnety itp. Wszystko to wrzucałyśmy do okopów i zasypywałyśmy saperkami do chwili, kiedy mój brat znalazł bagnet, wyjął go z pochwy, a ten był cały zakrwawiony. Więc rzucił go na ziemię i ratowanie militariów dla naszych żołnierzy się kończyło. Wszyscy byliśmy przekonani, że nasze wojsko za kilka dni wróci.
Tak, jak powiedział niemiecki żołnierz, że mężczyzn cywili będą zwalniać, tak pewnego dnia w różnych godzinach zaczęli wracać nasi ojcowie. Codziennie od wczesnego ranka do późnego wieczora siedzieliśmy na górce wypatrując, czy nie idzie nasz ojciec. Któregoś przedpołudnia rozpoznaliśmy sylwetkę naszego ojca – wracał sam, bez wujka. Od ojca dowiedzieliśmy się, że Niemcy, po zwolnieniu, zabrali ich do zakopywania rowów. Ojciec pod pretekstem pójścia za swoją potrzebą uciekł, a wujek wrócił dopiero późnym wieczorem.
Wygnanie (wysiedlenie z Gdyni)
Po powrocie naszych ojców z niewoli Niemcy zaraz zatrudnili ich do porządkowania portu. Codziennie wracający z pracy mężczyźni musieli meldować się na policji. Moja zapobiegliwa mama zaczęła przygotowywać zapasy na zimę. Mąkę, kaszę, cukier, makarony, konserwy mięsne itp. mieliśmy od naszego wojska. Mamusia postarała się tylko o warzywa i ziemniaki.
Mieliśmy również sporo opału na zimę. I wtedy Niemcy zaczęli wysiedlać Polaków z terenu Gdyni. Wiedzieliśmy, że i nas to nie minie. Co cenniejsze rzeczy rodzice zapakowali do kosza i skrzyń, oddając na przechowanie tutejszym Kaszubom, którzy już podpisali volkslistę.
Pewnego dnia ojciec przychodzi z pracy i mówi: „Są wywieszone plakaty, że jutro będą nas wysiedlać”. Mogliśmy zabrać swój dobytek: 10 kg do ręki i 20 kg na plecy. W drzwiach mieliśmy zostawić klucze.
I znów moja rozsądna i przewidująca mama podjęła decyzję, że jeszcze dziś wysiedlimy się sami. Do naszej rodziny dołączył mamy brat ze swoją rodziną, samotna siostra, jedni z sąsiadów, których nazwiska nie pamiętam oraz nasz pan dozorca Kolanko z córką. Wyjeżdżając sami, mogliśmy zabrać większy bagaż. Po spakowaniu nasze rodziny wynajęły furmankę i o zmroku opuściliśmy Oksywie. Już w nocy dojechaliśmy na dworzec kolejowy w Gdyni. Takimi uciekinierami jak my dworzec był zapełniony. Żadna kasa nie chciała nam sprzedać biletów, a mieliśmy zamiar jechać do naszych dziadków w Sosnowcu. Cały dworzec był obstawiony wojskiem i policją. Zaraz nas otoczyli, pytając dokąd chcemy jechać i dlaczego sami bez zezwolenia opuszczamy Gdynię.
Żadne tłumaczenia na nic się nie zdały. Postawili żandarma, żeby nas pilnował. Zabrali wszystkich mężczyzn tłumacząc, że za godzinę wrócą. Był straszny krzyk i płacz, ale znów Niemiec mówiący czystą polszczyzną uspokoił nas, że naprawdę wrócą. Tak też się i stało – po jakimś czasie mężczyźni wrócili, ale nie wszyscy. Przyjechał ojciec, ale wujka nie było. Ojciec nas uspokoił, że z wujkiem jest wszystko w porządku i że zaraz będziemy razem. Potem zapakowali nas na ciężarówki i zawieźli na Garbówek do Domu Emigracyjnego. Nie pamiętam, jak długo tam byliśmy. Mamusia nawet dostała przepustkę i z domu doniosła jeszcze kilka rzeczy do ubrania i ojca medale. Miał ich kilka – po wojnie przekazał je w spadku wnukowi.
Z Grabówka 26 października załadowano nas do wagonów towarowych, z których utworzony był skład pociągu. Wszyscy mieliśmy skierowania do Kielc przez Częstochowę (nasze karty wysiedlenia i powrotu do Gdyni znajdują się obecnie w Muzeum Miasta Gdyni). I znowu moja zapobiegliwa mama zadecydowała, że z tego transportu trzeba uciec. I tak się stało: w Bydgoszczy, z pomocą kolejarzy, udało się nam uciec. Do późnego wieczora ukrywali nas w dworcowej graciarni. Wieczorem kolejarze wykupili nam bilety i załadowali już do osobowego pociągu. Dojechaliśmy do Poznania, a tam Niemcy uciekinierów wyciągali z pociągów, więc znów uciekamy do innego pociągu, który stał na peronie. Dowiózł nas z powrotem do Bydgoszczy. Tu po raz drugi zaopiekowali się nami kolejarze i tym razem wsadzili do pociągu jadącego do Wrocławia. We Wrocławiu rozdzieliły się nasze rodziny. Sąsiedzi i pan Kolanko pojechali w innym kierunku, a my do Katowic.
Z Katowic do Mysłowic dojechaliśmy tramwajem. Dochodzimy do mostu na Czarnej Przemszy, a tu stoi straż graniczna. Po sprawdzeniu dokumentów kazali nam jechać do Kielc. Żadne tłumaczenia, że po drugiej stronie rzeki mieszkają nasi dziadkowie, że tu mama jest urodzona na nic się nie zdały. Jeden z żandarmów był Ślązakiem i kazał nam odejść, a jak przyjdzie druga zmiana to może nas przepuszczą. Przy samym moście w Mysłowicach mieszkała koleżanka mamy. Mamusia poszła do niej i ona już do zmiany warty czekała z nami. Tylko dzięki niej przekroczyliśmy granicę do Sosnowca-Niwki. Wcześniej, gdy czekaliśmy na granicy, z mysłowickiej kopalni do Niwki wracali z pracy górnicy. Mama poprosiła ich, żeby dali znać dziadkom, że staramy się do nich przedostać. Nim przyszła zmiana warty, po drugiej stronie mostu czekał już na nas dziadek z mamy bratem.
W ten sposób zakończyła się nasza wędrówka wysiedleńcza z Gdyni. Dzięki temu, iż próbowaliśmy sami opuścić Gdynię, mieliśmy więcej bagażu niż 30 kg na osobę. Moja młodsza siostra (6 lat) również miała worek na plecach – nie z rzeczami, ale z naszymi lalkami. Były to nasze jedyne zabawki, jakie uratowaliśmy.
Okupacja niemiecka 1939–1945
Dziadkowie przyjęli nas z radością, ale jednocześnie ze zmartwieniem. Przyjechało nas pięć osób dorosłych i pięcioro dzieci. Z dziadkami mieszkały dwie dorosłe córki i syn, a mieli tylko jeden pokój z kuchnią i sień. Dziadek miał większą murowaną komórkę i w niej umieścił syna z rodziną. Myśmy zamieszkali z dziadkami i rodzeństwem mamy w tym jednym pokoju. Były dwa łóżka i leżanka. Dziadkowie spali na jednym łóżku, rodzice na drugim, na leżance chora siostra mamy. Pozostałe rodzeństwo razem z nami – na podłodze. Dziadek zdobył sienniki napchane słomą i tak mieszkaliśmy do wiosny.
Moi rodzice wciąż szukali mieszkania, ale nikt nam nie mógł pomóc. Zlitowała się nad nami pewna właścicielka piętrowego domu. Znajdował się tam maleńki pokoik i przybudówka-kuchenka. W pokoiku mieściły się dwa łóżka, stół i dwa krzesła. Szafy nie mieliśmy w ogóle – do ściany w rogu były przybite dwie deski, a do nich haczyki i na tym wieszaliśmy nasze ubrania. Zasłona była zrobiona z prześcieradła. W kuchni stał piec, prycza zbita przez dziadka – na której spał brat – i trzy taborety. Mieszkanie było bez wody i bez ubikacji. Była to okropna nędza, ale na własnych śmieciach. Zaczęły się jak do tej pory najcięższe chwile w naszym życiu.
Ojciec musiał podjąć pracę na trzy zmiany w kopalni – pracował w swoim zawodzie, jako tokarz. Mamusia nie pracowała, ale na rzecz gminy musiała rocznie odpracować pewną ilość godzin. Gmina zgodziła się, abym odpracowała je razem z bratem. Była to praca związana z ogrodnictwem, albo wycinką lasów. Lato czy zima chodziło się do pracy.
Mamusia jak ta lwica goniła za jakimś pożywieniem dla całej rodziny. U gospodyni, która wynajmowała nam mieszkanie, pracowaliśmy wszyscy. Jakie tylko były prace w polu, wykonywaliśmy je za parę jajek lub kilka kilogramów zboża. Po zebraniu zboża chodziliśmy zbierać kłosy. Na każdym skrawku (a były to naprawdę skrawki) było nas jak mrówek. Jestem pewna, że nie został pominięty żaden kłos. Po zbiorze ziemniaków jeszcze raz przekopywaliśmy całe pole. Jak była radość, gdy przyniosło się do domu kilka ziemniaków. Ojciec dostał z kopalni kawałek działki. Było tego około 700 metrów kwadratowych. Już mieliśmy własną włoszczyznę, jarzyny i trochę fasoli. Po okoceniu się babci kozy, mieliśmy małą kózkę, ale nie doczekaliśmy się od niej mleka, bo kiedy miała zacząć dawać mleko, zachorowała i trzeba było ją zabić. Natomiast mogliśmy chować króliki i kury.
Głód był straszny. W kopalni ludzie z głodu mdleli, więc Niemcy widząc taką nędzę, zaczęli na zimę zaopatrywać górników w ziemniaki, brukiew, kapustę i marchew. Kupili wszystkim pracującym w kopalni półlitrowe termosiki i każdy, kto szedł do pracy, dostawał pół litra zupy. Poza tym co miesiąc każdy mężczyzna dostawał puszkę sardynek i ćwierć litra wódki o mocy wina.
Zjadało się wszystko, co mamusia podała, nawet łupiny z ziemniaków, które dodawała do chleba – jeśli było go z czego upiec. Ojciec z kolegą skonstruowali ręczny młynek do mielenia zboża. Młynek trzeba było obsługiwać ręcznie – każdy z nas miał wyliczone kubki zboża do zmielenia. Byłam tak słaba, że zmielenie każdego kubka było dla mnie katorgą. Już wtedy chorowałam na anemię. Uratowało mi życie mleko od babci kozy, które dostawałam w ukryciu przed resztą wnuków. Dla wszystkich nie starczało. Najgorszy był przednówek 1944 roku. Kiedy powróciliśmy do Gdyni i mówiliśmy, że chodziliśmy do polskiej szkoły założonej przez Niemców, to nikt nie chciał nam wierzyć.
Tak naprawdę chodziliśmy do szkoły tylko z polskim językiem. W 1944 roku brat skończył siódmą klasę i został zaraz skierowany do pracy u bauera w Lędzinach. Nie był tam długo, bo bauer był homoseksualistą i brat od niego uciekł. Zamiast wyganiać krowy, uciekł do domu. Kierował się torami kolejowymi, przybiegł do domu boso i w podkoszulce. Mamusia w tym czasie była w gminie, by go przemeldować. Dosłownie jedna osoba stała przed nią, kiedy dobiegłam i powiedziałam, że Jurek wrócił. Nie chciał nikomu powiedzieć, co się stało, wciąż powtarzał: „Niech mnie Niemcy zabiją, ale ja tam nie pójdę”. Zwierzył się dopiero najmłodszemu bratu mamy. Rodzice przeżyli szok i musieli go z stamtąd zabrać. Bauer się wściekł, straszył Oświęcimiem, ale jak mu brat powiedział, że powie na gestapo, że on saletrę z prochowni kradnie i rozsiewa po polu, to zmiękł. Przywiózł jego rzeczy. Bratu nie groziła wywózka na roboty, bo jego skierowanie było już u bauera. Brat uciekł od niego w żniwa 1944 roku.
W 1944 roku ukończyłam szóstą klasę. W szkole uczono nas czytać, pisać, liczyć, biologii, higieny, gimnastyki i religii. W czasie wakacji chodziliśmy po łąkach, lasach i bagnach zbierając zioła. Każda szkoła miała z góry ustalony kontyngent oddania ziół. Zioła suszyło się w klasach. Nauczyciele byli Polakami, tylko dyrektor był Niemcem. Muszę wspomnieć o trzech miesiącach Oświęcimia, na jakie skazano moją mamę. W tych ciężkich chwilach, kiedy nie było co jeść, znajoma zgodziła się zabrać moją mamę na wieś na wymianę towaru. Mamusia zabrała nasze ubranka i obuwie, z którego wyrośliśmy. Wszystkiego nie wymieniła, ale za to, co udało się wymienić, dostała bochenek chleba, trochę żyta i jajek. Jedną stację przed domem w Jaworznie Niemcy zrobili obławę. Wszystko mamie zabrali i spisali protokół. Po kilku tygodniach przyszło wezwanie nakazujące zgłoszenie się do Oświęcimia i odbycia trzech miesięcy kary. W domu ogarnęła nas rozpacz. Wiadomo, że gdyby się nie zgłosiła, to musiałaby się ukrywać.
Ojciec opowiedział o całej sprawie swojemu kierownikowi – Ślązakowi. Ten napisał podanie do gestapo z prośbą, by karę zamieniono na grzywnę. Karę zamieniono, ale nie mieliśmy tyle pieniędzy, więc znów napisał podanie, prosząc o rozłożenie jej na raty. I w ten sposób ominął mamę Oświęcim.
Koło naszego domu przebiegała trakcja kolejowa. Służyła do przewozu piasku na kopalnię. Piasek potrzebny był do zasypywania wyrobisk po wydobytym węglu. Wiosną 1944 roku na torowisku zatrzymał się pociąg z węglarką, z którego wysiadło kilkanaście osób. Jak się okazało byli to jeńcy wojenni – Anglicy. Niemcy postanowili zbudować nową trasę kolejową. Do tej pracy zatrudnili właśnie jeńców. Byli tomłodzi ludzie, oprócz jednego małego staruszka, którego przezywali „Dziadzia”. Nasyp był robiony z odpadów węglowych wywożonych z kopalni. Ludzie, a pośród nich my – dzieci, chodziliśmy z młotkami i szukaliśmy jeszcze węgla. Dziennie można było na „bergach” uzbierać kilka wiaderek węgla. Strażnicy, którzy pilnowali jeńców, pozwalali początkowo zbierać wszystkim, a potem już tylko dzieciom. Nie przypuszczali, że dzieci potrafią się tak szybko porozumieć z jeńcami. Anglicy zaufali nam i na wymianę dawali kawę, kakao, papierosy, czekoladę, rodzynki, figi. Moja mamusia przez swoją koleżankę Ślązaczkę z Mysłowic wymieniała to wszystko na kartki na chleb i mąkę. Sama piekła chleb dla jeńców. Jak wyglądała taka wymiana? Mieliśmy zawsze dwa wiadereczka. Do jednego zbieraliśmy węgiel, a w drugim był chleb przykryty swetrem lub jakąś chustką. Pewnego razu mieliśmy więcej ziemniaków i mamusia ugotowała im nie miseczkę, ale całą wielką miskę pyz. Jedli je nawet strażnicy. Najbardziej zaprzyjaźniliśmy się z Georgiem Andersenem. Strażnik pozwolił mu nawet przyjść do naszego domu. Nazbieraliśmy całą teczkę węgla i nie mieliśmy siły jej podnieść, więc on nam ją przywiózł. Prosili nas o mapę, na której zaznaczali sobie, jak przesuwa się front niemiecki. My pokazaliśmy im, w którym miejscu są w Polsce. Pewnego dnia brat przyniósł kartkę, na której napisane było po polsku, żeby dostarczyć im obcęgi, pilnik i nożyce do cięcia drutu. Wszystko to ojciec ukradł na kopalni, a brat im dostarczył.
Front się zbliżał, więcej strażników ich pilnowało, a i droga do torów była coraz dalsza od naszego domu i rodzice zabronili nam chodzenia na „bergi”. Jak dalej potoczyły się losy Anglików? Było na ten temat kilka wersji. Pierwsza, która do nas dotarła, to taka, że Niemcy wszystkich rozstrzelali. Druga, że popędzili przed frontem i nie wiadomo, co się z nimi stało. Któregoś dnia moja siostra spotkała panią, która również była w bliskich kontaktach z Anglikami i powiedziała, że George żyje, że uciekł z obozu i jest w Krakowie. Wszystko wyjaśniło się dopiero po wojnie. Pewnej niedzieli wracamy z kościoła, a sąsiadka mówi: „Śpieszcie się, bo przed domem czekają na was goście w mundurach”.
Do domu pędziliśmy biegiem i rzeczywiście: na ławeczce przed wejściem siedziały dwie panie i dwóch Anglików. Jak uciekli z obozu? W obozie jenieckim pracowały w kuchni polskie dziewczyny. Anglicy nawiązali z nimi kontakt i to one pomogły im w ucieczce. Potrzebne narzędzia mieli od nas. Panie te załatwiły im przewodnika, który przeprowadził ich przez granicę do Krakowa. Innej drogi nie było, musieli przejść koło naszego domu. Często w nocy widzieliśmy ludzi przechodzących koło naszego domu w kierunku granicy. George błagał przewodnika, aby pozwolił mu wstąpić do nas, ale przewodnik nie pozwolił – było to zbyt niebezpieczne.
Następnego dnia po wizycie u nas Anglicy odlecieli samolotem do Londynu. Z pozostałych Anglików zmarł tylko jeden „Dziadzio”. George zostawił nam adres do Londynu, wpisując go do mojego dziecinnego pamiętnika. Nie mogliśmy dać mu naszego, bo nie wiedzieliśmy, gdzie zamieszkamy po powrocie do Gdyni. Do Anglii wysłaliśmy dwa listy w języku angielskim, ale na żaden nie otrzymaliśmy odpowiedzi. Jako dużemu już dziecku, utkwił mi w pamięci przechodzący front rosyjsko-niemiecki. Dom, w którym mieszkaliśmy, był oddalony od głównej ulicy. Jak już wspomniałam, nie mieliśmy wody. Myliśmy się w roztopionym śniegu. W naszym domu mieszkało sześć rodzin. Aby dostać się do wody, trzeba było przejść pustym polem. Z jednej strony strzelali Niemcy, a z drugiej Rosjanie. O tym, żeby ktoś z dorosłych poszedł po wodę, nie było mowy, bo zaraz zostałby zabity. Zgodzi- łam się pójść po wodę, a i moi rodzice na to pozwolili. Brałam dwa wiadra do ręki, wystawiałam zza stajni i machałam nimi. Obie strony przestawały strzelać, a ja pędziłam do studni sąsiadów. Napełniałam do połowy wiadra i biegiem pędziłam za stajnię. Cały czas obie strony mnie widziały i nie strzelały. Przez kilka dni w ten sposób cały dom zaopatrywałam w wodę.
Wyzwolenie i powrót do Gdyni
Po wkroczeniu wojsk rosyjskich radość była niesamowita. Cieszyli się wszyscy, jak małe dzieci z odzyskanej wolności, nie wiedząc, co nas jeszcze czeka. Dziadek zawsze twierdził, że jak przyjdą Rosjanie, to kiełbasę na naręczu będzie przynosił. To przechwalanie się przed swoimi dziećmi zawsze kończyło się kłótnią. Dziadek nie dał sobie przetłumaczyć, że to nie carska Rosja (dziadek służył w carskim regimencie i brał udział w wojnie japońskiej).
Kiedy rodzice dowiedzieli się, że Gdynia jest wolna, postanowiliśmy wracać. Dojechaliśmy do Bydgoszczy, a tu nam mówią, że Gdynia jeszcze nie wyzwolona, a nad Bydgoszczą przechodziły jeszcze naloty bombowe. Tu moją mamę po raz pierwszy zawiodło przeczucie. Zadecydowała, że wracamy do Niwki. Ojciec ponownie podjął pracę na kopalni, a my zaczęliśmy chodzić do szkoły.
Pewnego dnia ojciec szedł na nocną zmianę, a tu przyszedł jego kolega z kopalni i mówi: „Niech pan jeszcze dziś ucieka, bo jutro komuniści będą pana aresztować”. Tak mu chcieli komuniści odpłacić za ratowanie kopalni przed zatopieniem. Była ich garstka – tych, którzy zostali na kopalni, by ją ratować. Wszyscy zostali po wojnie odznaczeni wysokimi odznaczeniami, tylko zapomniano o moim ojcu. Tego samego dnia po ostrzeżeniu, mama spakowała ojca. Jej koleżanka wzięła plecak i pojechała do Katowic. Tam wykupiła ojcu bilet do Gdyni i czekała na rodziców w Sosnowcu. Mama poszła z ojcem rzekomo na spacer, ale wróciła już sama. Dopiero wieczorem poinformowała nas, że ojciec jest w drodze do Gdyni i zabroniła na temat ojca z kimkolwiek rozmawiać. Ojciec wyjeżdżając nawet nie pożegnał się z nami. Następnego dnia przyszedł pan w cywilu z pytaniem, dlaczego ojciec nie przyszedł do pracy. Mama powiedziała, że pojechał do Gdyni. Oczywiście musiała zgłosić się na milicję. Usłyszała tam bardzo dużo niemiłych słów. Ten sam człowiek, gdy chcieliśmy wyjechać do Gdyni, robił duże trudności.
Dopiero po awanturze dziadka dostaliśmy zgodę na wyjazd. Gdy tatuś przyjechał do Gdyni, okazało się, że nasze mieszkanie zostało zajęte przez pracownika Urzędu Bezpieczeństwa. Ojciec chciał za wszelką cenę je odzyskać, ale Urząd kazał mu poszukać innego. Ojciec bał się zająć jakiekolwiek inne mieszkanie, bo w każdej chwili mógł wrócić poprzedni właściciel i go wyrzucić. Przez pana Janickiego znalazł mieszkanie u prywatnego właściciela w Orłowie. Rodzice mieszkali tam prawie do końca życia. Z sąsiadów, z którymi mieszkaliśmy przed wojną, wrócili tylko państwo Wardowie. Do Gdyni wracaliśmy etapami. Po ukończeniu szkoły podstawowej mamusia przywiozła najpierw siostrę. Ja z bratem zakończyliśmy szkołę 31 lipca. Z mamą i siostrą powrócił jej brat Jerzy. Czekając w Katowicach na pociąg, mamusia została bezczelnie okradziona przez Rosjan. Po prostu rozłożyli pelerynę, zawinęli w nią walizkę i poszli. Mama zaczęła się z nimi szarpać, ale jeden z nich wystawił pepeszę i chciał strzelać. Nie wiem, czy nie straciłaby życia, gdyby nie jeden z pasażerów, który oderwał ją od żołdaka. Wyzwolili nas ze wszystkiego: czego nie zabrali Niemcy, zabrali wyzwoliciele.
Mieszkanie, które ojciec zajął w Orłowie, było prawie puste. Ktoś dał mu dwa łóżka, leżankę, stół i krzesła – każde inne. I znów zaczęła się bieda. Rodzice liczyli, że coś odzyskają z naszych rzeczy, które zdeponowali u Kaszubów. Nadzieje były złudne. Rodzice pojechali do tych Kaszubów na Oksywie, ale oni powiedzieli, że wszystko zabrali Niemcy. Rodzice straszyli ich milicją, więc zgodzili się pojechać do swojej rodziny na wieś. Rzeczywiście, wszystko było rozkradzione, ale przez nich. Co odzyskaliśmy? Jedno krzesło, dzbanek od serwisu do herbaty, cukiernicę, jedną filiżankę i obraz Matki Boskiej Karmiącej, który mama dostała w dniu ślubu od swojej mamy. Pomału zaczęli wracać i odnajdywać się znajomi i przyjaciele rodziców. Pamiętam, że każde spotkanie było wielką radością. Każdy opowiadał o swoich kolejach życia. Wrócili również nasi przyjaciele z podwórka: Jadzia, Krysia i Rysiu Markiewiczowie. Jadzie była od nas starsza, więc nie brała udziału w zabawach podwórkowych. Po wojnie mieszkaliśmy w różnych dzielnicach Gdyni, więc spotkania nasze były rzadkie.
Jak potoczyły się nasze losy po wojnie?
Pokończyliśmy szkoły, pozakładaliśmy rodziny. Mój brat Jerzy nie żyje już od dziesięciu lat. Pozostawił żonę, syna, wnuka, wnuczkę i prawnuka. Siostra Irena od czterech lat jest wdową, ma córkę, syna, dwie wnuczki i wnuka. Ja również założyłam rodzinę, ale moje małżeństwo trwało bardzo krótko.
Nie mam dzieci i postanowiłam resztę życia spędzić sama. Nasi rodzice nie żyją już. Ojciec zmarł w 1976 roku w wieku 72 lat, a mama w 1995 mając 90.
Gdynia, kwiecień 1999 r.