O wspomnieniach swojej Mamy (Marianny Biereckiej, zd. Zembrzuskiej, ur. 16.VII.1927 r.), członkini naszego Stowarzyszenia, opowiada Jarosław Bierecki – syn/wnuk wysiedlonych w roku 1939 mieszkanek Gdyni.
Więzi rodzinne, jakie kształtowały mnie i moich bliskich, należą do tych, które szczególnie mocno trzymają przy blasku ogniska domowego. Do ciepła spędzonych razem świąt, urodzin, imienin i innych uroczystości, niejednokrotnie wkradały się echa minionych czasów, których świadectwem są opowieści mojej Mamy. Historie pisane przez życie często, wbrew ludzkim pragnieniom, bywają tragiczne i skłaniają do refleksji …
Pierwsze dni okupacji niemieckiej, widziane oczami dwunastoletniej wówczas dziewczynki mieszkającej w Gdyni, z pewnością do takich, właśnie, należą. Pierwszym szokującym przejawem jarzma, jakie zaczęło dusić Polskę po wkroczeniu Niemców do kraju, był strach, obnażający w niektórych ludziach priorytety, jakie kierowały ich życiem. Dzień po tym, jak informacja o podjętych przez najeźdźców działaniach wojennych obiegła Państwo, Mama spotkała nauczycielkę języka polskiego, panią Rachwalską. Idąca w żółtym uniformie kobieta, na powitanie, odpowiedziała Jej nie w rodzimym języku, ale – po niemiecku …
W opowiadaniach, powracają również wspomnienia represji, jakim podano polskich żołnierzy przepędzanych ulicami Gdyni w kierunku Wolnego Miasta Gdańsk – na Westerplatte. Wśród nich, znajdował się ojciec mojej Mamy i jej trzej wujowie. Mój dziadek, służący w żandarmerii, swój szlak bojowy zakończył stając się jeńcem stalagu w okolicach Królewca, skąd – sparaliżowany – dołączył do rodziny dopiero w 1944 roku. Najbardziej traumatycznym przeżyciem było, jednak, wypędzenie z bezpiecznego, jak się wydawało, domu.
14 października 1939 r., przyszli Niemcy.
Mimo, iż zastali tylko samotną kobietę z czwórką dzieci, dali rozkaz opuszczenia domu – w ciągu 15 minut. Moja Babcia kazała swym dzieciom założyć ·na siebie po cztery komplety bielizny, a resztę najpotrzebniejszej garderoby każdy dostał w plecaczku albo węzełku i – wymarsz. Mama, najstarsza z dzieci, nie chcąc rozstawać się ze swoim ukochanym pieskiem, zabrała go ze sobą i ruszyła w drogę. Nieszczęście miało, jednak, przybrać jeszcze mroczniejszy wymiar, gdy wkrótce zniecierpliwiony zwierzak zaczął wyrywać Jej się z rąk. To oznaczało pożegnanie z pupilem. W bestialskiej postawie niemieckich okupantów nie było współczucia nawet dla dzieci. Pies został odebrany i zastrzelony – nic nie mogło opóźniać przemarszu.
Miejscem, w którym zebrano wysiedleńców, był dworzec kolejowy w Gdyni, od strony obecnej ulicy Morskiej. Tam załadowano ich do wagonów-węglarek i tak, przez wiele godzin, czekali na wyjazd. Ile czasu trwała podróż, Mama nie pamięta. Wysadzono ich w szczerym polu, około 50 kilometrów od Warszawy. Stamtąd, dotarli do Przasnysza, gdzie spotkali wysiedloną wcześniej ciocię. Gdy otrzymali od niej jedzenie, ruszyli dalej do swojego majątku w Zawiszach-Gadomcu, gdzie mieszkali przed przyjazdem do Gdyni w 1928 roku. Niestety, upragniony azyl na prowincji, z dala od świata, okazał się niewystarczającym schronieniem. Koszmar wojennej zawieruchy powrócił po trzech miesiącach.
Znów pod domem stanęli Niemcy.
Ich plany były jasne. Od tego momentu, miejsce to było poligonem wojskowym dla hitlerowskiej armii, a dom mieszkańcy mieli opuścić natychmiast, zostawiając wszystko. Kolejny raz, samotną matkę z czwórką dzieci pozbawiono dachu nad głową i wywieziono, tym razem – na Kurpie, do Baranowa. Wyrzucono ją, dosłownie, na środku wsi. Tam, co dwa dni, przenoszona była z jednego domostwa do drugiego, aż do momentu, w którym – po tygodniu, miejscowy żandarm (z pochodzenia Mazur) nie wskazał im docelowej kwatery, którą stanowił pokój z kuchnią.
Dzieje wysiedlonych w Baranowie: masowa egzekucja, łapanka na wywózkę do roboty w Niemczech, kopanie okopów, kontakt z partyzantką, śmierć brata Mamy, a – nade wszystko – pomoc ludzi dobrej woli, zwłaszcza księży Tarwackiego i Boguckiego, to materiał na następne opowiadania.
Na zakończenie, dodam tylko, że po wyzwoleniu, moja Mama, usłyszawszy w radiu w urzędzie gminy o wyzwoleniu Gdyni – tak, jak stała – posłała tylko wiadomość swojej mamie: „Gdynia wolna, jadę do domu” i, wraz ze swą ciocią, jako pierwsze z rodziny, wróciły do Gdyni.
Jarosław Bierecki