„Nasza Polska” nr 11 (698) 17.III.2009
POTRAKTOWANI JAK ZWIERZĘTA
Z BENEDYKTEM WlETRZYKOWSKIM, prezesem Stowarzyszenia Gdynian Wysiedlonych, rozmawia JACEK SĄDEJ
– W tej chwili mówi się dużo o Erice Steinbach i jej inicjatywach, a ja chciałbym zapytać o wysiedlonych Polaków.
Ludzi, którzy tak naprawdę w czasie wojny zostali skrzywdzeni. Czy zechciałby Pan nam powiedzieć, czym zajmuje się Stowarzyszenie Gdynian
Wysiedlonych?
– Stowarzyszenie Gdynian wysiedlonych, które powstało w 1997 r. po dłuższych perypetiach, bo przeczuwano, że to może być niepoprawne dla polsko-niemieckich spraw. Jednak przy pomocy niektórych źródeł udało nam się zrejestrować Stowarzyszenie w 1998 r. Deklaracje członkowskie złożyło około 900 osób, z żyjących jest około 600, aktywnych jest około 300 osób. Jest tak tylko dlatego, że są to ludzie wiekowi.
– Czyli są to osoby żyjące w tamtych czasach, świadkowie historii.
– 70 lat temu rozpoczęła się wojna, są osoby, które żyły w tym czasie, ale są i tacy, którzy urodzili się już w czasie wysiedlenia.
– Jaki obraz wylania się z relacji tych osób?
– Jest to obraz ukazywany w ponurych, ciemnych barwach. O godzinie 5.00 nad ranem najczęściej nas zrywano z łóżek w domu i wyrzucano na ulice. Można było zabrać tylko niewielki pakunek ważący nie więcej niż dwadzieścia pięć kilogramów. 15 października 1939 r. już od rana zaczęto nas wywozić.
– I rozpoczął się koszmar …
– Zachowanie wojska na terenie okupowanym było złamaniem Konwencji Haskiej z 1907 r. Wyrzucali nas z domów żołnierze Wehrmachtu, żołnierze SS, policji niemieckiej oraz różne służby porządkowe niemieckie. Dlaczego dokonano tego 15 października, a nie 14 września, kiedy Niemcy wkroczyli do Gdyni? Dlatego, że Niemcy robili najpierw porządek terytorialny, bo przecież Hel do 2 października jeszcze walczył.
– Kogo najczęściej dotykał ten dramat?
– Wysiedlane były najczęściej matki, starcy i dzieci. Bo mężczyźni poszli walczyć w obronie miasta Gdyni i polskiej ziemi. Albo zostali powołani w ramach powszechnej mobilizacji do armii jeszcze przed wybuchem wojny. Nastąpiło to 25 sierpnia 1939 r. Część z nich wróciła do domu, a część zginęła na froncie. Trzeba zaznaczyć, że my jako wysiedleni żyliśmy razem ze zwierzętami, ze zwierzętami jedliśmy. To było tragiczne. Nie mieliśmy przygotowanych domów, mieszkań tak jak to przesiedleńcy z tych tzw. rejonów odzyskanych.
– Czy są dane, które pokazują, ile osób wówczas wysiedlono?
– My Polacy jesteśmy niepoliczalni, my tego nie robiliśmy dokładnie. Niemcy mają dokładne dane: liczbę wysiedlonych, miejscowości. Jednakże tych dokumentów nam nie udostępniają. Nie udostępniają ich nawet Instytutowi Pamięci Narodowej, który prowadzi od 2000 r. śledztwo w sprawie wysiedleń z Gdyni.
– Czy osoby wysiedlone otrzymały jakieś odszkodowania?
– Nie. Niech pan nie myśli, że ludzie otrzymali odszkodowania. Żadnych odszkodowań nie było, ani za utracony majątek, ani za utracone zdrowie, ani za pracę przymusową. My nawet nie jesteśmy ujęci jako kombatanci z urzędu, z racji ustawy z 24 stycznia 1991 r. o kombatantach i niektórych osobach represjonowanych, ani też nie jesteśmy objęci Fundacją Polsko-Niemieckie Pojednanie.
– Dlaczego tak to wygląda?
– Dlatego, że Centrala Przesiedleńcza powstała dopiero w marcu 1940 r. i dopiero te osoby, które były zarejestrowane bądź przechodziły przez obozy przesiedleńcze, zostały uznane, ale tylko częściowo, za represjonowanych w świetle ustawy o kombatantach i osobach represjonowanych. Natomiast Fundacja Polsko-Niemieckie Pojednanie do tej pory nie wynagrodziła gdynian wysiedlonych. Wynagradzała tylko tym osobom, które pracowały niewolniczo na terenie Niemiec przed 31 sierpnia 1939 r. Żadna osoba, która pracowała przymusowo na skutek wysiedlenia czy to u rolnika niemieckiego, czy w fabryce lub innym zakładzie w granicach II Rzeczpospolitej na terenie Generalnej Guberni, czy na terenu Kraju Warty (Wartegau ), nie otrzymała odszkodowania.
– Czy jest jakaś współpraca między stowarzyszeniem a odpowiednimi urzędami w Polsce?
– Nie ma takiej współpracy. Mimo pisania pism nawołujących o przyznanie odszkodowania i uznanie nas za osoby represjonowane do urzędu ds. kombatantów, do prezydenta, do premiera, do marszałka, do rzecznika praw obywatelskich. Wszędzie negatywna, a głównym powodem jest brak funduszy. Jesteśmy najstarszą grupą osób wysiedlonych. Po wojnie, kiedy wróciliśmy, to nasz majątek był rozgrabiony. Majątkiem się „zaopiekowali” albo ci, którzy podpisali Volkslistę”, czyli sprzyjali Niemcom, lub Niemcy, którzy zostali tu osiedleni i uciekając z Polski zabrali ze sobą ten majątek. Np. mój ojciec po wojnie, w ramach akcji spisywania strat wojennych, napisał w kwestionariuszu wartość około 100 tys. zł przedwojennych. Była to dość pokaźna suma. Niektórzy koledzy czy koleżanki mieli ojców bardziej zasobnych, którzy potracili większe majątki czy kamienice. Niemcy to zrobili w ten sposób, że majątek opuszczony oni zagospodarowali, oni się wpisali jako właściciele. Ostatnio poznałem przypadek mężczyzny z Zielonej Góry, gdzie do domu jego rodziców prawo własności na skutek zasiedzenia przez okres wojny rości sobie spadkobierczyni czy wnuczka Niemca. Teraz sobie przypominają, że tutaj . dziadek czy babcia była i po prostu uważają to jako swój majątek. Zwłaszcza wówczas, kiedy został on wpisany do księgi wieczystej przez Niemców jako obiekt opuszczony.
– To jest dramatyczna sytuacja …
– Proszę sobie wyobrazić, że kiedy wróciliśmy do domów, to były one roztrzaskane albo zamieszkałe przez tych, którzy tutaj w Gdyni przebywali i po prostu nimi zawładnęli. Oni zostali zrehabilitowani do 1947 r., przywrócono im prawa polskie, no i oczywiście to był najlepszy element, który wzbogacił partię polityczną PPR. Oni stali się od razu aktywistami partii, których nie można było wyrzucić. Druga grupa, która zagrabiła nasz majątek, to ci, którzy przyjechali na czołgach ze wschodu. Oni byli przydzieleni jako dygnitarze i musieli też gdzieś mieszkać. Stali się kierowniczą siłą partii z nadania. Kiedy naszą rodzinę wysiedlano – bo w 1950 r. drugi raz nas państwo polskie wysiedlało – to w naszym mieszkaniu zamieszkał „fizkulturnik” z Armii Czerwonej, nazywał się Brzuchacz, a potem się przechrzcił na nazwisko Brzeski. Mieszkania zajmowali ludzie, którzy byli korespondentami wojennymi czy tacy, co z nadania byli naczelnikami, chociaż po polsku za wiele mówić nie umieli. Tak wygląda los wysiedlonych przez okupanta niemieckiego i rządy PRL-u.